Ponieważ zapanowała posezonowa /z wyjątkiem Heńka, bo u Heńka sezon jest na okrągło
/ posucha na forum, to postanowiłem coś skrobnąć w temacie motoryzacji. Początki mojego zainteresowania motoryzacją pochodzą z czasów kiedy po lasach biegały tygrysy szablozębne i mamuty, a po drogach jeździły Stary 20 / których kierunkowskazy były strzałkami wychylającymi się z boku kabiny/, autobusy Chausson, Warszawy M20, stare dekawki i Skody 1100 garbate, z motocykli stare emki z koszmi bocznymi z demobilu a później wuefmęki /WFM/ oraz Ursusy Lanz Buldog z silnikiem jednocylindrowym, gruchą do wstępnego podgrzewania paliwa na przodzie i odłączaną kierownicą zamiast rozrusznika. Ale i tak najwięcej było t.zw. gumek, czyli furmanek na pompowanych kołach i oczywiście "kuników" jako silników. W tym czasie najbardziej w samochodach interesowało nas "ile ma na liczniku"
Co prawda te auta nie osiągały takich szybkości maksymalnych /np. Star 20 miał na liczniku 100 km/h a jechał najwyżej 80/, ale i tak dla nas najważniejsze było to "na liczniku" /Weronka, czyli Warszawa M20 miała 140 km/h, ale jeździła max 100/. Później zaczęły się pojawiać inne marki czy to samochodów, czy motocykli. Ten, kto miał coś na czym dało się jeździć /oprócz roweru, bo rowery były dość powszechnie używane - najczęściej były to składaki lub rowery radzieckie, najczęściej marki Ukraina/ - uchodził za bogacza. Samochód był wtedy dobrem superluksusowym, motocykl - luksusowym. Dominowały Warszawy M20, dużo było DKW /żartowało się, że DKW to skrót od dykta, klej, woda/ oraz garbatych Skód 1100. Nieco później pojawiły się niemieckie P70 /pierwowzór Trabanta 600/, Syreny 101 czy Wartburgi 312. Sąsiad z podwórka około 1958 roku kupił Iża z bocznym wózkiem. To dopiero było panisko! Mógł jechać gdzie chciał w 3 osoby
Około roku 1959 sąsiad zza płotu /który był wrogiem klasowym, bo miał wulkanizację i produkował łatki do dętek na gorąco i był jak to się mówi "zabrany"/ kupił nową Skodę Spartak /albo Octawię, już nie pamiętam, poza tym te dwa modele niewiele się od siebie różniły/ i zadawał szyku częściej ją myjąc niż jeżdżąc
W tym samym mniej więcej czasie mój Ojciec dokupił do swojego roweru silniczek przyczepny na przednie koło i nie musiał już pedałować
. Piszę o tym nie bez kozery, gdyż rok później Ojciec kupił motorower Simsona nazywany przez nas "pierdzikółkiem" a ja dostałem ten rower udający motocykl. Niezbyt długo się nim cieszyłem, bo po kilku miesiącach został ukradziony z naszej sieni która służyła mu za garaż. Od tamtej pory miałem dość długą przerwę w posiadaniu jakichkolwiek pojazdów, gdyż następny pojazd pojawił się u mnie dopiero w roku 1966. W międzyczasie na ulicach jeździły już Stary 21,Autosany, pierwsze Trabanty 600, Syreny 102 i 103, Karossy a później Jelcze na czeskiej licencji. "Stonki" - czyli takie pseudoautobusy na podwoziu Stara odchodziły już do lamusa. We wspomnianym już roku 1966 za korepetycje które dawałem Wujowi /postanowił wieczorowo uzupełnić wykształcenie, a ja byłem świeżo po maturze i jeszcze pamiętałem co nieco z tego co wtłaczali mi do pustego łba nauczyciele/ dostałem od Niego piękny prezent - Jego wysłużoną "wueskę" /WSK 125/ którą jeździł głównie na ryby, gdyż był zapalonym wędkarzem. Te korepetycje odbywałem chętnie, gdyż na zakończenie nauki "obrabialiśmy" 0,5l a czasem dwie
Ponieważ Wuj mieszkał za miastem a ja nie miałem prawa jazdy - za miastem jeździło się swobodniej, bo nie było wtedy aż tylu milicjantów drogowych co teraz - to wueska garażowała w Wujowym gołębniku /bo był też zapalonym gołębiarzem/ skąd po kilku miesiącach również została ukradziona. Jak widać nie miałem szczęścia do złodziei "motoryzacyjnych" - ale tymi dwoma kradzieżami widać wyczerpali swój złodziejski limit, bo od tamtej pory aż do teraz już żadnego pojazdu mi nie ukradziono
W 1967 roku armia postanowiła przerobić ofermę na gieroja, co zajęło jej całe dwa lata. Po wyjściu do cywila górę wzięły inne zainteresowania niż motoryzacyjne /tak, tak jak mawiał mój szef baterii - "wy to jak dzieci, w głowie wam tylko dziwki i wódzia"
/. Przerwa trwała aż do 1974 roku, kiedy to za zaoszczędzone pieniąchy kupiłem dwuletnią Skarpetę, czyli Syrenę 104 zwaną "kurołapką" od drzwi otwierających się "do przodu". To było moje najlepsze auto, zawsze dojechało tam gdzie miało dojechać, chociaż niejednokrotnie na drodze trzeba było wykonać "remont średni"
Nigdy jednak nie jechała "na krawacie" i nawet kiedy rozbiła się koło Rzeszowa, to do domu przyjechała na kołach o własnych siłach. To było jedyne moje auto które "zamykało licznik", czyli na liczniku miało 140 km/h i tyle potrafiło jechać
Po drogach jeździły już wtedy Wartburgi 353, Polskie Fiaty 125p, Maluchy i Trabanty 601. Zajeździłem jeszcze 3 Syreny - jeszcze jedną 104, jedną R20 /pickup z paką, tak zwana rolnicza/ oraz 105 Bosto /taki fajny furgon/. Ponieważ nowe auta były horrendalnie drogie na wolnym rynku, a żeby kupić w Polmozbycie /to taka firma zajmująca się wówczas sprzedażą samochodów/ trzeba było mieć t.zw. talon przyznawany t.zw. "swoim" /a ja "swój" nie byłem/ - trzeba się było ratować kupnem używańca.Tak kupiłem na przetargu PF125p w stanie agonalnym - dobry miał tylko silnik i skrzynię biegów, a następnie od kolegi drugiego PF125p z przełamanym przednim zawieszeniem. Ponieważ brat prowadził warsztat blacharsko-lakierniczy miałem dostęp do narzędzi, palnika i gazów technicznych - acetylenu i tlenu. Zająłem się więc w wolnym czasie poza pracą remontem tych Fiatów równolegle jeżdżąc Bostówką /którą zresztą jeździłem do 1993 roku/. Jako pierwszy do stanu używalności doprowadziłem tego Fiata kupionego od kolegi z przełamanym przednim zawieszeniem którym po przełożeniu silnika z tego drugiego Fiata pojechałem z marszu nie sprawdzając niczego na wczasy do Bułgarii z rodziną. To dopiero było wariackie posunięcie
Fiat na szczęście trasę objechał bez większych awarii. Była jedna ale usunięta /?/. Znak zapytania, bo do dzisiaj nie wiem co się zdarzyło. Na Węgrzech w pewnym momencie Fiat przestał jechać - po odpaleniu przejeżdżał 100 - 200 m i gasł. Dolałem paliwa, przejrzałem pompę, przedmuchałem układ paliwowy - nic nie pomogło. Było to już przy samej granicy z Jugosławią - byłem załamany. Wtedy córka powiedziała - możemy jechać krótkimi skokami naprzód, a tak posuwały się samochody w kolejce na granicy - to przejedźmy granicę i tam się tym ponownie zajmiesz. Tak też zrobiłem. Po przejechaniu granicy pragnąłem tylko odjechać na chociaż 500 m żeby znowu zająć się problemem - ale nie, auto jechało jak nowe i jeździło tak później do końca swoich dni /najechał na nie superkierowca i nie było co zbierać/ czyli jeszcze kilka lat. Do dziś nie wiem, co to było
W międzyczasie w 1991 roku kupiłem PF125p kombi "od lekarza" - czyli na przetargu z Kolumny Transportu Sanitarnego. To był prawdziwy kombi, czyli nie karetka i jeździł u mnie do 1997 roku, do zakupu Citroena jako wół roboczy. Potem podarowałem go bratankowi, który jeździł nim jeszcze dość długo.Następnym autem kupionym w 1996 roku był Opel Vectra z salonu - świetne auto ze świetnym silnikiem 1,6 benzyna ośmiozaworowym i bezkolizyjnym. Jest u mnie do dzisiaj i służy do wyjazdów do miasta - stukną, pukną, porysują - nie żal. Potem do pracy kupiłem Citroena C15 ze świetnym, wolnossącym dieslem 1,8 - silnik nie do zdarcia. Zachęcony tym dieslem w 2000 roku kupiłem Forda Escorta kombi z silnikiem 1,8 TD - totalna porażka. Ten Ford był takim hrabią, że kiedy było tylko -5 st C już nie chciał ze mną gadać. Musiałem mu grzać głowicę opalarką i wtedy po długim namyślaniu się raczył odpalać. Każdej zimy gościł w ramach gwarancji w serwisie gdzie na noc wstawiali go do ogrzewanej hali i kiedy przyjeżdżałem rano go odebrać - palił "od strzała" czyli musiałem go zabierać. Tak było przez 4 lata - bo miałem wykupioną przedłużoną gwarancję. Zrozumiałem więc, że to ekskluzywne auto służące do jazdy od wiosny do jesieni. W zimie jeździłem do pracy "koziołkiem", czyli Citroenem C15. Żeby mieć czym jeździć na dalsze wyjazdy w 2001 roku kupiłem Mercedesa C Sporcoupe z silnikiem 200 compressor, któremu podniosłem moc do 201 KM /sam nie wiem po co/ a następnie żeby mnie nie "zeżarł" /potrafił spalić 15 l/100 km/ - zagazowałem.To auto do dziś służy do dalszych jazd, a ponieważ już mi nie starcza pieniędzy na opony zimowe - zimy nie widziało. Ma obecnie przejechane niecałe 60 tysięcy km i tak jak nowe potrafi jechać 250 km/h. Ponieważ w międzyczsie powiększyła się rodzina - doczekałem się wnuka - w 2009 roku kupiłem "emeryckie auto" czyli Passata z niezawodnym silnikiem 1,6 8V który służy do rodzinnych dalszych wyjazdów. Ten też ma niecałe 60 tys. km i oczywiście jest zagazowany. Ponieważ w 2011 roku kupiłem łódkę - to musiałem do niej dokupić ciągnik do przyczepki
Padło na Land Rovera Freelandera 4x4 /do wodowania i wyciągania łódki z wody/ którego przywiózł mi kolega z Londynu. Ten oczywiście też został zagazowany. Kiedy zrobiłem się wygodny /to już chyba SKS/ i dokupiłem przyczepkę N126n żeby nie spać na łódce - ciągnik był jak znalazł
W międzyczasie z tym kolegą z Londynu zrobiłem interes barterowy - on kupił dla mnie sprzęgło wiskotyczne do Freelandera, a ja zamieniłem za to sprzęgło Forda Escorta
Myślę, że to już koniec moich motoryzacyjnych zakupów, bo mam już wszystkie samochody do moich celów
Nie wspomnę, że w t.zw. międzyczasie kupiłem Malucha z pługiem odśnieżnym, bo to przecież nie motoryzacja
Ale się kurna rozpisałem - pewnie nikt tego nie przeczyta od początku do końca, a od Heńka dostanę burę za zaśmiecanie forum