Ponieważ jakoś sezon na pisanie postów przygasł, to zachęcony postem Darka o egzaminach postanowiłem i ja coś skrobnąć. Ponieważ do szkoły średniej zdawałem jako 14-latek, to alkoholu w nadmiarze podówczas nie używałem. Poza tym moje technikum mieściło się w mieście, w którym mieszkałem - nie miałem też dostępu do internatu. Następne egzaminy były już do szkoły wyższej po maturze, to spożywałem wtedy w umiarkowanych ilościach jak i kopciłem jak stary parowóz. Jeśli chodzi o umiarkowanie w spożywaniu ja i moi rodzice mieliśmy różne na ten temat zdania - otóż Oni uważali, że na studiach stoczę się całkowicie, więc obmyślili chytry plan. Żeby nie mieć w przyszłości syna lumpa postanowili, że będę zdawać na WAT /Wojskową Akademię Techniczną/. Nie powiem, szkoła trzymała wówczas wysoki poziom nauczania, ale ja zupełnie nie widziałem się w roli dożywotniego żołnierza, moje ja buntowało się przeciwko temu z całą stanowczością. Ponieważ Rodzice mieli chytry plan, postanowiłem Ich przechytrzyć. Wymyśliłem sobie, że na egzaminy owszem pojadę, ale nie zdam któregoś przedmiotu i będzie "po ptokach". Niestety, jak zwykle głupie ambicje na miejscu zagrały i kiedy zobaczyłem gęby niektórych kandydatów ambicje mnie poniosły - jak to, będę od nich gorszy? Pierwszego dnia był sprawdzian wydolności fizycznej - bieg na 100 m, podciąganie na drążku i pływanie na czas. Nigdy nie byłem krótkodystansowcem, ale w normie czasowej 100 m się zmieściłem. W podciąganiu na drążku norma była 5 powtórzeń, więc po 15 podciągnięciu - połowa z była z głową przed drążek - instruktor prowadzący powiedział, że wystarczy. Wykonałem jeszcze jedno podciągnięcie - na jednej ręce, ale z t.zw. twistem, czyli półobrotem i skończyłem. Pływanie było zawsze moją pasją, więc te 50 m przepłynąłem grubo poniżej limitu czasu. Następnego dnia była matma - tutaj przed egzaminem nie czułem się zbyt pewnie, ale egzamin polegał na tym, że najpierw był wykład z rachunku macierzowego którego nie było w programie żadnej szkoły średniej, a potem w oparciu o wykład był egzamin pisemny, a później ustny. Po tym egzaminie stwierdziłem, że dość się natrudziłem i trzeba się trochę wyluzować. Z kolegą poznanym na egzaminach z którym spałem w jednej sali /byliśmy skoszarowani/ i który miał jak ja wyje..ne na te egzaminy wzięliśmy przepustki od generała Dziury i ruszyliśmy na Warszawę. W najbliższym sklepie nabyliśmy po 2 jabole na twarz i po konsumpcji /umiarkowanej/ po jednym na ławeczce doszliśmy do wniosku, że wojna w Wietnamie jest niesprawiedliwa, więc z drugim jabolem na ramieniu poszliśmy protestować pod ambasadę amerykańską. Tam po obrzuceniu wstrętnych Jankesów słowy obelżywymi /ale cenzuralnymi/ odśpiewaliśmy "Ukrainę" spożywając co nieco z posiadanych jaboli. Niezły ubaw mieli dwaj marines którzy mieli wartę przy bramie, ale dalsze występy przerwał nam patrol milicyjny przybyły na miejsce w sile 4 niebieskich którzy zapakowali nas przy naszym biernym oporze do Nyski i uwieźli w dal nieznaną. Na szczęście przed tą interwencją zdążyliśmy już opróżnić nasze 0,75 do końca, ale niestety, udaremnili nam obrzucenie ambasady pustymi już butelkami. Na szczęście wyrzucili butelki do stojącego obok kosza, co później bardzo nam pomogło. Zawieźli nas na komendę dzielnicową, nie pomnę już którą i zamknęli nas w przejściówce. Po jakimś czasie doprowadzili nas - każdego osobno - na przesłuchanie. Wcześniej uzgodniliśmy linię obrony i zeznawaliśmy jednakowo, a mianowicie, że jesteśmy bardzo poruszeni zabijaniem naszych braci Wietnamczyków, koniecznie dodając że Północnych, przez zbrodniczy rząd USA i że ta nasza demonstracja antyamerykańska - to był po prostu imperatyw. Pewnie przesłuchujący nie wiedział, co znaczy imperatyw, ale w sumie coś tam zanotował, po czym oskarżył nas, że chcieliśmy obrzucić ambasadę nieustalonymi przedmiotami, na co zapytaliśmy, gdzie są dowody rzeczowe w postaci tych przedmiotów. A butelek nie było

Wynika z tego, że twardo trzymaliśmy linię partii rządzącej. Odznaczenie nas wysokimi odznaczeniami państwowymi uniemożliwił nam jednak wypity jabol w ilości po 2 sztuki na głowę, co było widać, słychać i czuć. Więc zamiast odznaczeń zaliczyliśmy słodki sen na dechach, na szczęście bladym świtem wypuścili nas i nawet podwieźli pod bramę WAT. Czuliśmy się niedocenieni przez organa państwa, w końcu należało nam się po jakimś drobnym choćby odznaczeniu za taki bohaterski czyn. Na szczęście część kandydatów na egzaminy przychodziła z miasta, więc nie mieliśmy problemu z wejściem na teren uczelni.Tego dnia był egzamin z języka obcego - wszyscy zdawali rosyjski, bo ten był obowiązkowy w szkołach średnich - więc nam poszedł śpiewająco, bo mieliśmy po tych jabolach świetny akcent. Po egzaminie znów poszliśmy w miasto, bo trzeba było jakoś wyleczyć kaca. Tym razem zachowaliśmy się bardziej odpowiedzialnie, bo wzięliśmy tylko po jednym J23 i udaliśmy się w kierunku przeciwnym niż ambasada amerykańska. Wieczorkiem poprawiliśmy jeszcze piwkiem i spokojnie z rączkami na kocach oddaliśmy się w objęcia Morfeusza. Nazajutrz był egzamin ustny z fizyki, ale to już była rutyna, starałem się odpowiadać marnie. Po tym egzaminie natychmiast pojechałem na Główny i wróciłem do domu mówiąc Rodzicom, że poszło mi średnio i raczej nie zdałem. Tymczasem we wrześniu, tuż po fajnych ostatnich wakacjach przyszło do mnie wezwanie do WKU /Wojskowa Komenda Uzupełnień/ i pomyślałem - oho, ale się pośpieszyli, pewnie bilet do jednostki. Jakież było moje zdziwienie, kiedy na miejscu pan major zaczął mi gratulować i witać we mnie przyszłego oficera

Okazało się, że zdałem i zostałem przyjęty na pierwszy rok WAT. Po pierwszym szoku oświadczyłem stanowczo, że rezygnuję ze studiów i mimo ryków pana majora i straszeniu, że zaraz pójdę w kamasze i że on już się postara, żebym trafił do najgorszej jednostki - pozostałem nieugięty. Rodzicom powiedziałem oczywiście, że nie zdałem. Zaplanowałem sobie, że w takim razie w następnym roku będę zdawał na miejscową uczelnię, a do tego czasu pójdę do pracy żeby mieć na ten kieliszek chleba. Niestety, pan major mnie zapamiętał i wiosną dostałem powołanie do woja i żeby nie było lekko - to do Olsztyna. Ja, chemik po technikum dostałem wezwanie do szkółki kształcącej mechaników przy OSU w Olsztynie i tak w wojsku zostałem mechanikiem art.plot. Przez pół roku nie byłem w domu ani razu, bo przepustki wyjazdowe były 24-godzinne i z Olsztyna zdążyłbym wpaść do domu do Kielc, powiedzieć dzień dobry i natychmiast wracać żeby zdążyć do jednostki. Za to po szkółce - to już było przedszkole nie licząc półtora miesiąca na Balicach, bo broniłem twierdzy Modlin i byłem nieetatowym dowódcą plutonu /to po następnym pół roku/. Z wojska wyszedłem po dwóch latach z trzema belkami na pagonie, do tego stopnia po studiach dopisali mi pchor. Studiować zacząłem dopiero po trzech latach od wyjścia z wojska, bo najpierw trzeba było odreagować, potem zająć się dziewczynami, a potem ze zdziwieniem zauważyłem obrączkę na palcu i jeszcze później wózek w domu. Wtedy nie było już wyjścia - trzeba się było jakoś ratować od obowiązków rodzinnych i zacząć studia
